dla dzieci i młodzieży,  literatura faktu,  varia okołoliteracka

Historia i podróże w spódnicy

Poznajcie kobiety, które w spódnicach z krynoliną i w gorsetach pchały się tam, gdzie ich jeszcze nie widziano.

Nie jestem wojującą feministką, nie uważam, że kobiety są lepsze niż mężczyżni, nie twierdzę, że to one powinny rządzić światem, nie latam po barykadach, nie maluję transparentów, nie wrzeszczę w protestacyjnych chórach. Ale od czasu do czasu miewam ochotę na „literaturę kobiecą” (bardzo proszę nie zaczynajmy odwiecznej dyskusji, potraktujcie ten zwrot jak puszczenie do czytelnika oczka ;)), dlatego właśnie jednym tchem od deski do deski przeczytałam obydwie książki Anny Dziewit-Meller z serii „Damy, dziewuchy, dziewczyny” — „Historię w spódnicy” oraz „Podróże w spódnicy”. 

Po pierwsze pomysł

„Damy, dziewuchy, dziewczyny” to nie kolejne rozgrzebywanie wielkich kobiecych postaci, o których i tak dzieci dowiadują się w szkole. Oczywiście, są tu i rozdziały o królowej Jadwidze, Marii Skłodowskiej Curie, Irenie Sendlerowej. Ale jest też cała plejada wyciągniętych z lamusa postaci tak inspirujących, że nawet mnie, historykowi (pewnie powinnam napisać historyczce, ale jak już mówiłam, nie jestem wojującą feministką, niespecjalnie też podoba mi się bliskie brzmieniowe sąsiedztwo historyczki z histeryczką ;)) z wykształcenia niejednokrotnie  włos się jeżył na głowie. Cudowny jest pomysł przewodniczki po wiekach i domach omawianych postaci — Henryki Pustowójtówny (bohaterki powstania styczniowego), która mając bezpośredni kontakt z czytelniczką i czytelnikiem, wprowadza ich w historię swych „koleżanek”.

Nie mam pojęcia, czy kiedy wychodziła „Historia w spódnicy”, był już pomysł na serię, prawdopodobnie nie, ale jakże się cieszę, że jednak taka decyzja zapadła, bo druga część, stylizowana na magazyn prasowy, jest jeszcze lepsza od pierwszej! Tym razem rzecz dotyczy mniej lub bardziej znanych podróżniczek i towarzystwo jest bardziej międzynarodowe niż w przypadku pierwszej części. Oprócz opisów przygód podróżniczek, mamy tu też strony reklamowe, rubrykę modową, ogłoszenia drobne, piękne ilustracje (ale o nich więcej za chwilę), fotoreportaż, kącik porad, horoskop i wiele innych cudowności. To nie lektura, to przygoda!

Po drugie projekt graficzny

Od dziecka wpajano nam, że (w znaczeniu dosłownym i metaforycznym) książek nie należy oceniać po okładce. Jednak w tym przypadku szata graficzna obydwu książek zdecydowanie podnosi ocenę całości. Znakomite ilustracje Joanny Rusinek, ba, cały projekt graficzny jej autorstwa, to małe dzieło sztuki. W „Historii w spódnicy” oprócz cudnych portretów opisywanych bohaterek, mamy tu też humorystyczne grafiki przedstawiające przewodniczkę, Henrykę Pustowójtównę, w realiach życia innych postaci, mamy pomysłowo wyróżnione podsumowania, nakreślenie tła i definicje trudniejszych lub rzadziej używanych zwrotów, które pojawiły się w tekście. W „Podróżach w spódnicy” z kolei, oprócz pomysłowych grafik ilustrujących artykuły mamy rewelacyjne kalki XIX-wiecznych reklam, czy zdobne ramki. Nie wspomnę już o cudnych okładkach, którymi zachwycają się nawet niemowlęta, a przynajmniej mój egzemplarz 😉

Po trzecie treść

Forma i treść, są tu moim zdaniem równorzędne. Wybór bohaterek jest nieoczywisty, ale znakomity i świadczy o erudycji Anny Dziewit-Meller. Autorka („niezacietrzewiona patriotycznie”, jak to ostatnio w literaturze dziecięcej modne — wybierzcie się choćby na pocztę…) rewelacyjnie dobrała fakty z ich życia — z wyczuciem, ale bez manipulacji. Odbiorowi sprzyja też prosty, plastyczny język trafiający do wyobraźni starszych dzieci i młodszych nastolatków (więc to najwyraźniej i mój etap rozwoju ;)), ale również i dorosłych. W końcu — jeśli nie chcemy umrzeć z nudów podczas czytania dzieciom albo (z tymi starszymi) podczas dyskusji o książkach, także i dla nas materiał powinien być strawny. A ten jest nie tylko taki — lektura jest prawdziwą przyjemnością!

I na koniec

Jeśli chcemy nasze córki uczyć i inspirować adekwatnymi przykładami, musimy zacząć wcześnie. Oczywiście, że moja 10-miesięczna córka jest jeszcze za mała na wszystko inne poza przeglądaniem obrazków i „uczeniem się” książki jako przedmiotu, ale i tak czytamy jej historie o tych wyjątkowych kobietach, samemu na tym poznawczo korzystając. Bo czemu nie? Pozostaję w nadziei, że coś nas jeszcze w tej serii czeka w przyszłości.

Anna Dziewit-Meller (ilustracje: Joanna Rusinek)

Wydawnictwo Znak Emotikon

Liczba stron: każda 160

Ocena: 5,5/6

 

7 komentarzy

  • nonienotak

    Skoro druga część jest lepsza iż pierwsza, koniecznie muszę ją kupić. A trochę się bałam, że będzie na siłę. Mojemu niemowlakowi też podoba się okładka “Dam…”, musiałam ją schować, żeby nie została pożarta 🙂

  • Karolina

    Tak czułam, że Ci się spodobają – zwłaszcza druga część 🙂 U nas zarówno Zosia, jak i moje uczennice czytają z wielkim zainteresowaniem!

  • Ania Markowska

    Historia kobiet interesuje mnie bardzo, również dlatego, że jestem feministką. Nie pojmuję, dlaczego osoby o zbliżonym do mojego światopoglądzie postrzegane są tak szalenie stereotypowo. Barykady? Żądza panowania nad światem? Serio?

    Przypadki dobrowolnego zrzeczenia się władzy są niezwykle rzadkie, jako historyk zapewne to wiesz, i tylko dzięki tym pogardzanym “wojującym feministkom” kobiety mają dziś jakie takie prawa, ale wciąż jedynie w niektórych rejonach świata, a i tu próbuje nam się je nadal ograniczać. W czasie lektury tego rodzaju książek odczuwam ulgę, że nie urodziłam się kilkaset lat temu, bo wszystkim ludziom żyło się wtedy generalnie trudniej niż dziś, ale kobietom szczególnie źle.

    • kotnakrecacz

      Wiesz, ja myślę, że w gruncie rzeczy chodzi nam dokładnie o to samo, może po prostu źle się wyraziłam. To oczywiście temat na całą debatę, więc ja tylko w kilku zdaniach powiem, o co mi biega. Tak, masz rację, że w XIX wieku wojowanie było jedynym sposobem i tylko dlatego mamy to, co mamy. Tak, masz rację, że nadal potrzebne są zmiany w obliczu tego, co dzieje się na świecie i u nas (tak, i mnie zdarzało się maszerować). ALE mam na myśli przechyły poglądowe, walki z językiem (wolę być pedagogiem, edytorem i historykiem, no sorry…), hasła o wyższości kobiet i twierdzenia o tym, że tak naprawdę to kobiety od zawsze sterowały światem. Naprawdę spotkałam się z takimi historyczkami (sic!) i z takimi kobietami. Ale za mało robimy tego, czego najbardziej nam potrzeba — nie parytetów na siłę, kiedy nie ma chętnych, ale edukacji takiej, żeby nam się chciało startować w wyborach i walczyć nie siłą, tylko prawem. I tak dalej. Potrzeba nam wyrównania płac dla osób o tych samych kwalifikacjach i zaangażowaniu. Trzeba nam dodatkowych „punktów” do żłobków dla matek pracujących, a nie bezrobotnych, albo przynajmniej tych bezrobotnych, które udowodnią, że pracy szukają. Trzeba nam aktywizacji zawodowej kobiet, a nie pięćsetplusów z ich własnej de facto kieszeni. Zgadamy się, prawda? Tylko, że to wszystko wymaga pracy u podstaw — w edukacji, legislacji, w mediach, a nie barykad. O 🙂

  • Ania Markowska

    Zbitki “wojujące feministki” używa się zwykle w bardzo pejoratywnym znaczeniu, dlatego tak zdziwiło mnie pojawienie się jej w tekście o tego rodzaju książkach, że aż zdobyłam się na komentarz:).

    Dziennikarka, fryzjerka, lekarka, policjantka, programistka, pisarka albo nauczycielka nie stoją niżej w hierarchii zawodowej niż dziennikarz, fryzjer, lekarz, policjant, programista, pisarz czy nauczyciel. Nie wydaje mi się, żeby stosowanie kobiecych nazw zawodów było jakimś przechyłem poglądowym czy walką z językiem, przeciwnie – właśnie ze względu na specyfikę naszego języka jest to chyba zjawisko naturalne. Niektóre zawody dostępne są dla kobiet dopiero od niedawna, więc niekiedy takie nazwy to neologizmy i musimy się do nich dopiero przyzwyczaić.

    Oczywiście, trzeba pracować u podstaw, zmienić edukację i legislację, owszem. Polscy politycy właśnie to robią, intensywni zmieniają jedno i drugie, tylko że niestety na niekorzyść kobiet, ale ku uciesze kościoła. Praca u podstaw nie pomoże żadnej kobiecie, która ma realne problemy tu i teraz.