Quichotte (S. Rushdie) – kapsułka recenzyjna
Salmana Rushdiego, jak sądzę, nie trzeba nikomu przedstawiać. Dla porządku tylko przypomnę o tym, że zrobiło się o nim głośno, gdy na cenzurowane w społecznościach islamskich fundamentalistów trafiły jego „Szatańskie wersety”, a ajatollah Chomejni wydał na powieść, pisarza oraz jego wydawców i tłumaczy fatwę. Najnowsza powieść Rushdiego, człowieka (jak sam twierdzi) trzech tożsamości – hinduskiej, brytyjskiej i amerykańskiej – znów godzi w świętości, ale już nie tyle religijne, co bardziej przyziemne, komercyjne i popkulturowe – te, które „wyznaje” człowiek XXI wieku.
Ważne cytaty
Jednakowoż: jeśli był tak pewien rozdziału między postacią i autorem, dlaczego tak często ogarniał go strach, że jego powieści szpiegowskie zainteresowały prawdziwych szpiegów, którzy teraz szpiegują jego? Dlaczego dostrzegał czające się, śledzące go cienie? Był to irracjonalny lęk (ale lęk jest przecież irracjonalny). Powtarzał sobie, że nie zna żadnych tajemnic państwowych ani ich nie ujawnił. Nie był graczem w tej grze. Próżnością byłoby sądzić, że jest inaczej. Jego paranoja była formą narcyzmu. Musiał się od niej uwolnić, zwłaszcza że pochłaniała go ta historia, najdziwniejsza ze wszystkich dotychczasowych, która z jakiegoś powodu sprawiała, że uśmiechał się radośnie do ekranu komputera, i pozwalała mu porzucić wszelkie myśli o rezygnacji z wybranego zawodu. Czasem opowiadana historia jest mądrzejsza od tego, kto opowiada. Przekonywał się, że tak jak prawdziwy syn może się zdematerializować i – poruszając się w przeciwnym kierunku – cały prawdziwy kraj może przejść w przypominającą „rzeczywistość” nierzeczywistość.
Może prawdą jest to, co mówią, że dopiero na końcu podróży poszukujący zaczyna rozumieć, jak głęboko zakorzeniona w fałszu była jego wędrówka, dopiero na końcu wąskiej drogi na daleką północ japoński poeta pojął, że niczego się tam nie dowie, dopiero na szczycie góry Kaf, na którą wspinało się w poszukiwaniu skrzydlatego boga trzydzieścioro ptasich pielgrzymów, spostrzeżono, że oni sami są bogiem, którego szukali, i dopiero na widok znaku z napisem WITAMY można było sobie uzmysłowić nierealność wymarzonego powitania, a z tą świadomością przyszła klarowność, powrót do poczytalności, a nawet pewnego rodzaju mądrość.
Warstwa konstrukcyjna i literacka
Parodia, pastisz, satyra – to pierwsze słowa, jakie przychodzą do głowy czytelnikowi „Quichotte’a”. Ta zgrabna parafraza klasycznego dzieła Cervantesa, może nawet wariacja na jego temat, jest w zasadzie eksperymentalną powieścią postmodernistyczną. W konstrukcji szkatułkowej Rushdie zamknął tytułowego bohatera, współczesnego amerykańskiego (choć pochodzącego z Bombaju) komiwojażera, który wraz z wyimaginowanym synem Sanchem, wyrusza w skazaną na niepowodzenie misję zdobycia ukochanej Salmy R, prezenterki telewizyjnej, która nie wie o jego istnieniu. Postać Quichotta, jak się okazuje, jest niczym więcej jak właśnie postacią, bohaterem książki innego bohatera, zwanego w narracji Autorem lub Bratem. Ci dwaj mają ze sobą wiele wspólnego, a w pewnym momencie ich światy w dosłownym znaczeniu zaczynają się przenikać. A jeśli pomyślimy o tym, że te dwie szkatułki można jeszcze wyciągnąć z trzeciej – z głowy samego Rushdiego – zaczyna się robić naprawdę interesująco! W dodatku całość przypomina grafiki M.C. Eschera, a szczególnie tę z dłońmi, które wzajemnie siebie rysują.
„Quichotte” jest intertekstualny, eksperymentalny, karkołomnie skomplikowany i wyjątkowo, no cóż, piękny. Nie brakuje tu wątków realizmu magicznego, ale i science fiction (uwaga na mastodonty!). Jest klasycznie, ale i futurystycznie i przypuszczam, że ten gatunkowy kocioł mógł się udać tylko w wykonaniu Salmana Rushdiego, który sam o sobie mówi, że czuje się bardziej artystą niż intelektualistą, ponieważ „artyści mają więcej pomysłów, ale głoszą je pokorniej”(„Książki”, nr 2, kwiecień 2020).
Perełki
Cała powieść to prawdziwy klejnot nie tylko językowy i konstrukcyjny, ale także fabularny i interpretacyjny. Wędrowny komiwojażer Quichotte na wyprawę mającą na celu zdobycie serca ukochanej, wiezie ze sobą kilka kluczy do kolejnych dolin, które wraz z Sanchem planuje przekroczyć. Jego klucze mogą być także tymi interpretacyjnymi – do paralel literackich, popkulturowych, a nawet politycznych. Nie brakuje nawiązań do programów telewizyjnych i świata celebrytów, przemocy, indoktrynacji, uczciwości, trudnych rodzinnych relacji, stratyfikacji społecznej, dyskryminacji rasowej, środowisk imigranckich, fobii społecznych, uzależnień, koncernów farmaceutycznych, wymiary sprawiedliwości – ten wór wydaje się nie mieć dna. Ale jest to bez wątpienia wór, z którego warto czerpać, najlepiej całymi garściami.
„Quichotte” jest trochę powieścią o końcu świata, a trochę obwieszczeniem końca świata powieści. Mimo wielości poruszanych zagadnień, mam graniczące z pewnością wrażenie, że nie ma tu niczego zbędnego – ani jednego wątku, ani jednego słowa. Jest doskonała w całej swej elegancji, wyrafinowaniu, a jednocześnie lekkości wyrazu. Trudno w powieści odróżnić rzeczywistość od nierzeczywistości, ale obydwie są w równym stopniu możliwe, co nieprawdopodobne, aż w końcu granica między nimi zanika zupełnie.
Każdy, kto uważnie obserwuje to, co nas otacza, wyciągnie ze świata przedstawionego w powieści Rushdiego mnóstwo punktów stycznych. Być może czytelnikowi objawi się Trump lub Elon Musk, może przykłady współczesnych talk-show lub oper mydlanych, a może będzie to coś bardziej klasycznego w formie i treści. Jedno jest pewne – warto mieć oczy, umysły i serca otwarte.
Co bym zmieniła?
Nic. „Quichotte” to książka absolutnie wyjątkowa i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Wymaga skupienia, aż prosi się o dokonywanie odniesień, umieszczanie fabuły i stylu w odpowiednim kontekście. Wymyka się klasyfikacjom, ale to jej wielka zaleta. Żałuję tylko, żę przed lekturą nie wróciłam do cervantesowskiego pierwowzoru.
Dla kogo tak, a kto powinien unikać?
Dla wszystkich tych, dla których don Quichotte jest ważnym literackim (i nie tylko takim) punktem odniesienia, dla wielbicieli postmodernizmu i eksperymentów w literaturze, dla Sherlocków czytelnictwa i tych, którzy lubią patrzeć na rzeczywistość w krzywym zwierciadle.
Zupełnie nie dla tych, których męczy niestandardowa konstrukcja fabuły ani dla tych, którzy juz wcześniej nie znaleźli niczego dla siebie w prozie Salmana Rushdiego.
Wydawnictwo Rebis
Liczba stron: 422
Ocena: 5/6
Powyższa recenzja powstała we współpracy z księgarnią TaniaKsiazka.pl, nowości w dobrej cenie kupicie TUTAJ.
3 komentarze
Qbuś pożera książki
Powtórzę się, ale: gdyby każdy tworzył takie kapsułki, to bym się uzależnił.
Wstyd też nieco przyznać, ale mimo filolololem angielskim bycia, nie czytałem jeszcze nic Rushdiego. Jednak ta powieść, to coś “right up my alley”.
kotnakrecacz
Właśnie miałam Ci uprzejmie donieść, że to książka skrojona niemal pod Ciebie 🙂
kk
Ja jednak zdecydowanie wolę Rushdiego sprzed “Wersetów”. Ot na przykład “Dzieci północy” po których świat go “odkrył”.