literatura piękna,  varia okołoliteracka

Logika absurdu, czyli „City” Alessandro Baricco

[Dziś bardziej niestandardowo niż zwykle, bo nawet nie zamierzam udawać, że wracam do regularnego pisania, choć go przecież nie wykluczam.]

Nie zacznę cytatem, bo nie umiem wybrać cytatu, który oddawałby choć w części charakter tej książki, która zmusiła mnie do napisania niniejszego tekstu. Nie będzie skrótu dla opornych, ni ciekawostek. Będzie za to chaos. Wszechobecny, ale zamierzony, bo to jest chyba właśnie kwintesencja powieści „City” Alessandro Baricco.

Rzecz dzieje się w Stanach. Prawdopodobnie. Choć komplikacje są tu iście włoskie! Jest więc Shatzy, dziewczyna prosta, poukładana, niezmiernie empatyczna, pracująca w wydawnictwie. Jest też Gould, dwunastoletni geniusz w połowie doktoratu, który mieszka sam i raz w tygodniu telefonicznie kontaktuje się z ojcem. Ich spotkanie będzie początkiem efektu motyla, który w nieprzewidywalny sposób zmieni układ wszechświata — rynek wydawniczy, Dziki Zachód, środowiska akademickie, marketing w pewnej hamburgerowni, atmosferę szpitala psychiatrycznego i pewną drużynę piłkarską.

Rdzeniem powieści jest relacja Goulda z Shatzy, ale wokół tego jądra koncentrycznie umiejscowione są orbity dodatkowych bohaterów i szczególnych… przyzwyczajeń tej najważniejszej dwójki. Gould ma dwójkę najlepszych przyjaciół, Diesla i Poomeranga — jeden z nich jest olbrzymem, który nigdzie się nie mieści, drugi zaś — niemową. Interesują się literaturą, piłką nożną i boksem i choć wiele ich dzieli, jedno także łączy (uwaga, spoiler) — są wymysłem wybujałej wyobraźni samotnego dzieciaka, którego siłą włożono w siedmiomilowe buty dorosłości. Shatzy za to ma hobby zupełnie niespotykane — w wolnych chwilach tworzy… western. Nie filmowy, nie literacki, po prostu WESTERN, z krwi i kości. Mamy też życiowo-naukowe rozważania uczelnianych profesorów Goulda („idee są czystym, cudownym burdelem”; „Wszyscy mamy domy, ale jesteśmy werandami”), pewnego boksera, który zostaje mistrzem i zapomniane przez Boga, ludzi i mapy miasteczko, w którym ponad 37 lat wcześniej zatrzymał się czas.

Baricco jest mistrzem w każdym calu i doskonale o tym wie. Wodzi czytelnika za nos i na pokuszenie. Rozśmiesza, wzrusza, rozsierdza, uspokaja. Bawi się treścią, opanowując wykreowany przez siebie chaos, a formę traktuje jak ciecz — przelewa do naczyń o różnym kształcie i pojemności aż w końcu wylewa prosto na czytelnika niczym zimny prysznic. Niemal na każdej stronie widać, jak go to bawi, jaką sprawia przyjemność wystrychnięcie narratora, bohaterów i czytelników na dudka.

„City” aż ocieka absurdem, ale to nie tak, że to tytułowe (fabularne) miasto pozbawione jest mapy — jest w tym szaleństwie logika, istnieje regularny układ ulic, tylko, że ktoś (autor?) dla zabawy pozamieniał tabliczki. Dlatego lektura wymaja skupienia, czasu i czytelniczej woli, by ten eksperyment na żywym organizmie literatury doprowadzić do końca. W tej powieści jest wszystko, co kocham — ekwilibrystycznie (zasługa nie tylko autora, ale i tłumaczki) giętki język, bohaterowie, którzy bawią i wzruszają do łez, żywe dialogi, solidna dawka nonsensu, który w całości układa się w sens, historia doprowadzona do końca i różnorodność formalna, o której nic więcej nie powiem, by nie niszczyć nikomu przyjemności z jej poznawania.

Nie znajduję bardziej obrazowych słów na to, co da się ująć jednym słowem — arcydzieło!

PS Niech ktoś w końcu nakręci western na podstawie scenariusza Shatzy!

 

Alessandro Baricco

tłum. Joanna Ugniewska (chapeau bas!)

Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2000

Liczba stron: 403

Ocena: 6/6

 

3 komentarze