Holo-polo, czyli przepis na spore pieniądze wydawców i święte oburzenie specjalistów
Zaleją nam rynek!
To koniec kultury!
Co jeszcze może być w Auschwitz w tytule?
Gorzej być nie może! Osiągnęliśmy dno!
Co za ciulowe okładki!
Ta moda nas wykończy!
Kto w ogóle czyta to badziewie?
Oto garść cytatów wyrażających święte oburzenie wobec obecnego trendu na rynku książki, który to trend ktoś (niestety nie ja) nazwał zgrabnie „holo-polo”. Chodzi rzecz jasna o wszechobecnych na księgarnianych półkach tatuażystów, dziewczęta, czy innych farmaceutów z Auschwitz, Birkenau, czy gorzej zakorzenionych w zbiorowej świadomości miejsc kaźni z czasów II wojny światowej (i innych konfliktów).
Czy denerwuje mnie ta moda? Jasne, bardzo. Czy czytam takie książki z własnej woli? Nie, choć zdarza się, że muszę robić to w ramach obowiązków zawodowych. Czy mam żal do wydawców o takie, a nie inne kreowanie gustów? Trochę tak, ale rozumiem też, jak działa rynek, rozumiem, że czasem trzeba wydać coś popularnego i gatunkowego, żeby budżet wystarczył na perełki z wyższej półki. Czy uważam, że czytelnik tej czy innej krawcowej z Oświęcimia jest gorszym sortem niż ja? Absolutnie nie.
Nie pierwszy raz ością (czasem nawet kością) staje mi w gardle sprawa elitarności czytania i egzaltacji bardziej wyrafinowanych czytających. Pisałam o tym z Pożeraczem w tekście polemicznym wobec artykułu Króla w „Piśmie” (KLIK), a także w kontekście dorocznych wyników badań czytelnictwa przeprowadzanych na zlecenie Biblioteki Narodowej (KLIK). Tym razem krztuszę się już od wybuchów nieco jednak melodramatycznej złości na wspomnianą wcześniej literaturę gatunkową. Dlaczego? Bo jako historyczka wiem, że elitarność odpowiadała za upadek naszego państwa w XVIII wieku. A jako jeden z trybików rynku wydawniczego wiem, że nie różni się on bardzo od innych rynków, nie tylko tych z gałęzi dotyczących szeroko pojętej kultury. Podzielam pogląd o niezbyt wielkiej wartości literackiej tego typu pozycji i o nieadekwatnych walorach poznawczych (ba, historycznych błędach i przeinaczeniach!). Merytoryczne argumenty przemawiają do mnie zawsze, egzaltowane – rzadko.
Oczywiście internet rządzi się własnymi prawami. Prawie każdy, kto korzysta z mediów społecznościowych, a szczególnie ci, którzy zakładają w nich „branżowe” profile chcą wypromować siebie, własny system wartości, preferencje, czasem produkty, którymi przecież też są blogi i profile. O książkach można i trzeba dyskutować, warto je oceniać, komentować, chwalić, krytykować (a jakże!). Ale wypowiedzi o niemal żadnej wartości merytorycznej – typu: „ta książka (ten trend, ten gatunek, ta okładka) jest zła” – godzą w… No właśnie, czytelnika. Nie przejmie się nią wydawca, który zarabia (chyba, że akurat jest społecznikiem-idealistą, ale to raczej wyjątki od reguły), nie przejmie się nią autor (jeśli jest cudzoziemcem), nie przejmie się nią wreszcie rynek książki. Kto zatem? Czytelnik krytykowanej książki, tudzież wielbiciel ocenianego gatunku. W przypadku omawianej literatury gatunkowej – zazwyczaj czytelnik mniej wyrobiony, taki, który rzadko, a może nawet po raz pierwszy (w życiu?) z przyjemnością i zaangażowaniem sięgnął po lekturę. I być może dzięki wylewanym pomyjom zrobi to po raz ostatni.
Ale jeśli ktoś zawodowo lub hobbistycznie (ale jednak publicznie) zajmuje się promocją literatury, krzywdzi czytelnika, to co dobrego robi tym rynkowi książki? NIC. Sztuka dla sztuki, wyśmianie dla wyśmiania. I dla utwierdzenia się w przekonaniu, że większość naszego klanu myśli podobnie. I to podobnie zjadliwie. A tymczasem trzy posty wcześniej recenzujemy książkę, która powinna wszystkim (inteligentnym, elitarnym, nam podobnym) ukazać powagę sytuacji w sprawie nierówności i wykluczenia mniejszości. Mniejszość czytających inne rzeczy niż recenzenci nie zasługuje jednak na uwagę, może jest jeszcze za mało wykluczona.
Całość sprowadza się do tego, że zbyt wielu osobom wydaje się, że posiadły całą mądrość tego świata, że powinny być punktem odniesienia w swojej i nie tylko swojej dziedzinie. Tak łatwo snobizować się na czytelnictwie i na jakości dobieranych lektur, zapominając o wszystkim, co dzieje się dookoła. Kolejne starannie wybrane lektury utwierdzają w przekonaniu, że to takie spijanie śmietanki (lub bardziej wyrafinowanie, lecz nadal kulinarnie – żywienie się daniami pokroju małż w sosie beszamelowym pod pierzynką z czegoś, czego nazwę trudno wymówić).
Żeby było jasne – podpiszę się pod wszystkimi argumentami świadczącymi na korzyść konstruktywnej krytyki. Konstruktywnej, czyli takiej, która ma szanse pozytywnie wpłynąć na rynek lub czytelnika. Jeśli nie znamy się na Auschwitz, zaangażujmy do współpracy kogoś, kto jest na tym polu ekspertem, żeby wypunktował błędy i nieścisłości. Jeśli znamy literaturę o podobnej tematyce, która bazuje na historycznej prawdzie i dokumentach źródłowych, zamiast na chorej wyobraźni autorów, polecajmy ją. Pokażmy, że można pisać o wojnie, Zagładzie i obozach inaczej, lepiej (także w wersji powieściowej!). Pokażmy czytelnikowi Krall, Birenbaum, Sulej, nawet Karpowicza, zamiast tego czytelnika deprecjonować. Albo tak po prostu – zamilczmy.