Haruki Murakami w „Pierwszej osobie liczby pojedynczej”
Warstwa konstrukcyjna i literacka
Wbrew pozorom, nie traktowałabym raczej „Pierwszej osoby liczby pojedynczej” w kategoriach zbioru opowiadań. Ze względu na styl i treść, te krótkie formy będą leżały jednak na granicy esejów (rozważania), wspomnień (wątki osobiste, które przeważają) i opowiadań (wątki rodem z realizmu magicznego).
Język najnowszej książki Murakamiego wydaje mi się prostszy niż do tej pory – gawędziarski, nieformalny, taki właśnie, na jaki wskazywałby tytuł książki. Przyjemny w odbiorze, nieco przeźroczysty, ale też oddający, jak sądzę, ducha tych krótkich form, których usilnie próbuję nie nazwać opowiadaniami.
Perełki
Nie brakuje oczywiście perełek, do których jako weteranka prozy Murakamiego, jestem przyzwyczajona. Klimat opowieści, wątki realistyczno-magiczne, niespodziewane spotkania, rozmowy ze zwierzętami, kradzieże tożsamości, zaniki pamięci, kafkowsko-mannowskie zamknięte miejsca – cały ten jazz. Choć było ich mniej niż we wcześniejszych książkach autora, tonęłam w fabule wielokrotnie w trakcie lektury „Pierwszej osoby liczby pojedynczej”. Kilkakrotnie historie pochłaniały mnie tak, że rzeczywistość usuwała się sprzed oczu i zamieniała miejscami z nierzeczywistością, jak w przytoczonym cytacie. Niewielu pisarzy potrafi mi to uczynić.
Pierwsza osoba liczby pojedynczej to gramatyczny standard japońskiego pisarza, bardzo zainteresował mnie zatem tytuł najnowszego zbioru. Tym razem jednak, narrator nie jest (choć bywa) około trzydziestoletnim everymanem, ale samym Murakamim. Najpewniej. Różnica jest jeszcze jedna, poważniejsza. Zazwyczaj jego bohaterowie będący jednocześnie narratorami, choć mają dziwaczne przygody, rzadko zdradzają wiele na własny temat, stając się pewnego rodzaju przekaźnikami treści o fabule, która toczy się poza nimi. Tutaj jest odwrotnie. Najprawdopodobniej relacja autor-narrator-bohater jest relacją tożsamości. A to ciekawa, choć zaskakująca odmiana.
Posłowie tłumaczki, Anny Zielińskiej-Elliott, wyjaśnia wiele, ale też wiele komplikuje (co brew pozorom jest zaletą). Okazuje się bowiem, że w języku japońskim istnieje wiele różnych zaimków osobowych. Murakami w „Pierwszej osobie…” posługuje się trzema wersjami dwóch zaimków, których nie da się oddać w tłumaczeniu na język polski, a które zmieniałyby nieco wymowę tekstu i uwydatniały doskonałość tytułu. Bez znajomości japońskiej gramatyki prawdopodobnie jesteśmy ubożsi o możliwości interpretacyjne, ale za to jakie daje to pole do wyobraźni!
PS Krytyków Murakamiego zapewne zmartwi fakt, że nie ma tu (marnych zazwyczaj, to prawda) opisów scen erotycznych 😉
Co bym zmieniła?
Przede wszystkim zmieniłabym okładkowe i wydawnicze opisy, który wyrządzają krzywdę – i książce, i czytelnikom. Po pierwsze bowiem, jak wspominałam, trudno jednak nazwać ten tom zbiorem opowiadań. Po drugie zaś wydawca zachęca: „>>Pierwsza osoba liczby pojedynczej<< to nie tylko książka wymarzona dla wiernych fanów Murakamiego, ale także idealna dla osób, które dopiero zaczynają przygodę z jego twórczością.” Przypuszczam niestety, że gdyby moja przygoda z Murakamim zaczęła się od tej książki, mogłaby się na niej skończyć. I obawiam się, że nie jestem w swym zdaniu odosobniona. Wcale nie dlatego, że to rzecz niedobra lub na marnym poziomie literackim, ale nierówna, specyficzna w formie, i taka, do której nowy czytelnik nie ma czasu się przyzwyczaić.
Ponadto… błędy. Na nieco ponad dwustu stronach znalazłam kilka błędów – interpunkcyjny (typograficzny w zasadzie), składniowy i… nie wiem jak go nazwać, bo zapewne ortografia ma na jego temat inne zdanie, ale… „Bitelsi”? Naprawdę? Jeśli są Bitelsi, to dlaczego nie Hanshin Tajgers albo muzyka dżezowa?
Z rzeczy zupełnie subiektywnych – poezja Murakamiego, czy to ta dotycząca miłości, życia, czy baseballu – zupełnie mi nie leży. Żaden ze mnie znawca, ale nie potrafię znaleźć w niej nic wyjątkowego.
Zastanawiałam się co, poza rzeczami bardziej formalnymi, zgrzyta mi w tym zbiorze. Jedną z moich koncepcji było to, że może po prostu wyrosłam już z Murakamiego, może moja miłość do niego to już melodia przeszłości. Przeprowadziłam eksperyment i sięgnęłam po dziwaczną audiobookową wersję „Kroniki ptaka nakręcacza”, wróciłam na chybił trafił do opowiadań ze „Zniknięcia słonia”. I nie, miłość się nie zepsuła. Ani ja. Chyba. Pozostaje zatem czekać na kolejną książkę.
Dla kogo tak, a kto powinien unikać?
Dla wszystkich tych, którzy na swoich ulubionych półkach mają już książki Japończyka i tych, którzy z otwartą głową podchodzą do literatury (a najlepiej jeszcze bez czytania opisów).
Zupełnie nie dla tych, którzy wcześniej nie czytali powieści, opowiadań, czy esejów Murakamiego – wbrew okładkowym zapewnieniom.
Jeden komentarz
Qbuś pożera książki
Z czasem na pewno sięgnę. Choć pewnie wpierw będę próbował nadrabiać inne zaległości.