Trochę wiosny, trochę zimy, czyli „Córka polarnika”
Przede mną lśniła na piasku wielka wyniesiona na mieliznę góra lodowa, wyciągając ku niebu swą długą smukłą szyję. Urzeczona ruszyłam w jej stronę, nagle jednak stanęłam jak wryta. U stóp lodowej góry leżał martwy pies. Miał jeszcze na sobie nietkniętą uprząż. W ostatnich dniach widziałam tak wiele śmierci, że powinnam była pozostać nieporuszona podobnym widokiem, a jednak ten zgon mnie zaskoczył. Tak wiele mówił o życiu w tych stronach: piękno i śmierć splatały się tutaj i nieustannie spotykały ze sobą na wspólnym gruncie.
Kari Herbert jest tytułową „córką polarnika”, Wally’ego Herberta, brytyjskiego podróżnika, zdobywcy bieguna północnego, na którego cześć nazwano jedną z wysp u wybrzeży Grenlandii. Kari spędziła na wyspie kilka lat dzieciństwa, a po raz pierwszy pojechała tam z rodzicami, kiedy miała zaledwie 10 miesięcy. Ryzykowne? Oczywiście, szczególnie w latach 70., ale kto zabroni polarnikowi i jego pięknej żonie?
„Córka polarnika” to zapis dwóch (wiosennej i zimowej) kilkutygodniowych wypraw autorki do korzeni wczesnego życia, a właściwie zapis zmian, jakie zaszły na Grenlandii i w codziennym życiu Inughuitów na przestrzeni 30 lat. Ta największa wyspa na świecie, wciąż pozostająca autonomicznym terytorium Danii jeszcze w czasach dzieciństwa Kari była terenem praktycznie dziewiczym, nie do końca zbadanym i słabo zaludnionym jedynie ludnością autochtoniczną. Ale mimo znakomitego (pod pewnymi względami) położenia, nie ominęły jej historyczne zawirowania. Pod koniec lat 60. skażona odpadami radioaktywnymi, wykorzystywana w przetargach pomiędzy wschodem a zachodem podczas zimnej wojny, wykorzystywana przez Duńczyków i cywilizowana na siłę. To się nie mogło skończyć dobrze. Otwartość Inughuitów i ich kultura odbija się do dziś czkawką masowego niemal alkoholizmu, ogromnego odsetka samobójstw, niszczenia środowiska naturalnego i źle wykorzystywanych dobrodziejstw kultury masowej, które nijak mają się do rytmu życia, jaki wyznacza tu natura.
Herbert odwiedza dawne przyjaciółki i przybrane siostry, drąży, wypytuje znajomych i obcych, stara się zapełnić we własnej świadomości lukę, jaką stworzyła wieloletnia nieobecność w Quaanaaq. Nie ogranicza się tylko do własnych przemyśleń, pisze o dawnych zwyczajach miejscowej ludności, ich mentalności, historii odkrywania i zdobywania Grenlandii przez Europejczyków, a nawet o rodzajach biegunów północnych, które od wieków tak fascynowały odkrywców. Autorka może nie porywa, ale na pewno zachęca do zapoznania się z tym fragmentem dachu świata.
Sama zresztą pisze, że intryguje ją „nie tyle zdobycie bieguna, ile raczej przeżycie chwili, gdy stoi się na samym szczycie naszego globu, który w ciszy sunie przez przestrzeń kosmiczną”. Mnie też fascynuje ten szczyt. Podobnie jak najgłębsza piwnica naszej planety.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników zainteresowanych (stosunkowo) współczesnymi dziejami Grenlandii, którzy mają w sobie żyłkę podróżników do miejsc odwiedzanych nieczęsto.
Kto powinien omijać: czytelnicy, których nie interesują reportaże, szczególnie dotyczące niebezpiecznych podróży na lodowatą północ.