Nowy analfabetyzm — jak go promować (sic!)?
Nie zważając na ostrzeżenia znajomej pani prowadzącej mój osiedlowy kiosk („Ale pani wie, że to drogie?”), nie zastanawiając się ani chwili, kupiłam pierwszy numer miesięcznika „Pismo”, zapowiadanego jako polski „New Yorker”. Nie lubię „nowych Tołstojów”, „polskich Austerów” i innych hybryd, raczej krzywdzących niż zachęcających, ale nabyłam, bo nazwiska autorów i redaktorów bardzo mnie zachęciły. Przejrzałam, zachwyciłam się doborem tematów, brakiem reklam, elegancką i minimalistyczną szatą graficzną i — zachęcona leadem — jako pierwszy przeczytałam esej profesora Marcina Króla — „Nowy analfabetyzm”. Skonsultowałam rzecz z moim guru od ogólnoczytelniczych przemyśleń, Jakubem, zwanym Pożeraczem i postanowiliśmy wspólnie wystosować dwa polemiczne (nomen omen) pisma na temat tego artykułu. Prawdopodobnie wiele naszych przemyśleń i argumentów się pokryje, ale o czytelnictwie warto dyskutować, choćby bez końca. Zajrzyjcie więc też TUTAJ. Cały artykuł znajdziecie natomiast TUTAJ.
„Zamiast rozpaczać nad poziomem czytelnictwa i szukać tych, którzy jeszcze sięgają po książki, warto zadać sobie pytanie, po co w ogóle czytamy” — głosi lead eseju. A że wpisuje się w moje rozważania na temat czytelnictwa, z zachwytem sięgnęłam po całość. W pierwszym akapicie autor stwierdza, że czytamy dla przyjemności i dlatego, że od Conrada, Manna, Balzaca czy Iwaszkiewicza uzyskujemy obraz samych siebie. Prawda, nadal się zgadzam. Ale na tych początkowych zdaniach kończy się moja zgoda z tym, co Marcin Król ma do powiedzenia o współczesnych odbiorcach literatury, bo oto już drugi akapit rozpoczyna się kategorycznym stwierdzeniem, że NIE CZYTAMY wielkich dzieł. Czyli — jak to w końcu jest — czytamy dla przyjemności, ale w sumie to nie czytamy? To zaprzeczanie własnym tezom (jeden z kolejnych akapitów rozpoczyna się zdaniem: „Coraz mniej czytamy, bo nie sprawia nam to przyjemności”) to tylko wierzchołek góry lodowej, jaką jest moja niezgoda na argumenty autora.
Główną tezą eseju jest oczywiście fakt istnienia w naszych czasach analfabetyzmu nowego rodzaju — potrafimy czytać, ale nie korzystamy z tej umiejętności, wolimy kulturę w wersji instant — radio, telewizję, tabloidowe wieści. Analfabetami są politycy, bo nie czytają „prac z zakresu filozofii polityki czy historii idei lub historii po prostu”, analfabetami są publicyści, którzy „posługują się językiem niedostępnym dla laików”, przedstawiciele wydawnictw, którzy domagają się od autorów książek niezbyt obszernych, także konsultanci telefoniczni, którzy zwracają się do rozmówców po imieniu („Panie Marcinie”), a nawet sami autorzy literatury pięknej, którzy „nie prowadzą wywodu, który ma początek, środek i zakończenie”.
Esej aż kipi od generalizacji i uproszczeń, które autor sam krytykuje jako zjawisko w literaturze. Pisze bowiem: „A ponieważ materiału do historyjek nie brakuje, danych i anegdot jest bez liku, więc zawsze można je dobrać odpowiednio do zamysłu ogólnego. Chcemy udowodnić, że internet ogłupia – proszę bardzo; chcemy wykazać przeciwną tezę – równie łatwo. Jedni powiadają, że kapitalizm upada, inni – że wspaniale się rozwija, a i ma się znacznie lepiej niż demokracja, która upada. Proszę bardzo.” Tymczasem „Nowy analfabetyzm” to jednostronne, wybiórcze udowadnianie tez Króla za pomocą tych samych mechanizmów, które autor poddaje krytyce. Podobno wolimy zapoznawać się z informacją, że ktoś złamał obcas albo o tym, jak przyrządzić kaczkę w ananasie (swoją drogą — ciekawy twór kulinarny), podobno politycy posługują się chamskim językiem, bo i odbiorców swych słów mają za chamów, podobno liczą się dla nas tylko problemy teraźniejszości, a klasykę literatury poznajemy tylko dzięki kinematografii. Oczywiście wszyscy. Oczywiście zawsze, No, może poza stendhalowskimi „the happy few”, czyli wedle obliczeń autora, trzema procentami społeczeństwa (skąd te dane, nie wiem). W domyśle oczywiście trzema procentami czyli oczytanymi, zapoznanymi z klasycznymi analizami filozoficznymi i publicystycznymi odbiorcami kultury wysokiej, którzy nie mają ogłupiających aplikacji w telefonach (ba, nawet telefonów!), za to przerzucają alternatywny szal przez ramię i gnają na wystawy sztuki (nie współczesnej, rzecz jasna).
Nie wszystkie też argumenty są (moim zdaniem) w ogóle związane z tematem, bo zależność między poziomem czytelnictwa a obszernym omawianiem powodów, dla których pisarz siada do pisania (dla czytelników, kariery, pieniędzy, własnej przyjemności) wydaje mi się dość luźna. Gdyby przyjąć argumenty profesora Króla o tym, że nie czytamy opasłych dzieł ani klasyki (a szczególnie nie czytamy opasłej klasyki), nie wiem, jak wytłumaczyć nowe tłumaczenia dzieł XIX i XX-wiecznych, dodruki „Mistrza i Małgorzaty” oraz popularność takich współczesnych autorów jak Tartt, Yanagihara czy Hill. „Jak zawsze w dziejach trzy procent obywateli cywilizowanych państw coś na ten temat czyta”, pisze autor. No właśnie. Kluczowe jest podkreślenie wyrażenia „jak zawsze”. Nie jesteśmy odosobnionymi pokoleniami w dziejach literatury i czytelnictwa. Nigdy nie było lepiej. Z różnych powodów (brak wykształcenia, dostępu do literatury etc.), ale nigdy nie było. Nie mamy za czym tęsknić. A że dzieła dziś uważane za klasyczne były swego czasu bardziej popularne — oczywiście! Ale też było to wtedy, gdy były bardziej współczesne, bliższe fabularnie i językowo, więc czy naprawdę powinno nas to dziwić?
I wreszcie argument koronny. „Nowy analfabetyzm” to kolejny z cyklu snobistycznych wywodów przedstawicieli kultury grubą linią oddzielających samych siebie od kultury masowej. Kolejny popisowy numer czarnowidztwa bez kreślenia perspektyw zmiany na lepsze. Do kogo skierowany? Do tych, którzy przeczytali „Okruchy dnia” Ishiguro, a nie oglądali filmu? Do tych, którzy także potrafią cytować Milla i Tocqueville’a bez mrugnięcia okiem? Słowem – do już przekonanych, do tych, którzy potrafią odnieść się do tej wiedzy tajemnej, jaką jest kultura wysoka, a więc do tych, na których autor nie narzeka. A przecież „Pismo” zostało stworzone dla dobra publicznego, jak we wstępnym słowie pisze redaktor naczelny, Piotr Nesterowicz. Dlatego pozostaje mi wierzyć, że opublikowany w pierwszym numerze esej jest eksperymentem, który ma nas pobudzić do ożywionej dyskusji, do której i ja dodaję swój głos.
Lubię wierzyć w edukacyjną moc czytania — nie tylko książek, ale także tak wartościowej prasy, jak „Pismo” (bo nie mam wątpliwości, że to godny polecenia periodyk — poświęcę mu zupełanie inny tekst). Tymczasem w eseju Marcina Króla dostajemy (poza ostatnim, wyrażającym nadzieję, zdaniem) kolejne analizy tego jak bardzo jest źle i żadnych pomysłów na to, jak można byłoby to zmienić. Oczywiście, może ktoś powiedzieć, to wcale nie miał być tekst praktyczny, ale ściśle analityczny i teoretyzujący. Zgoda, i takie teksty są potrzebne, ale im więcej ich dostaniemy, tym mniej osób zrozumie. I tym mniej osób będzie czytać. A im mniej osób sięgnie po kulturę, tym więcej powstanie tekstów o tym jak bardzo jest źle. I Uroboros w końcu pożre swój ogon.
4 komentarze
Olga
W zasadzie się zgadzam. Z wyjątkiem jednego sformułowania: “Zgoda, i takie teksty są potrzebne, ale im więcej ich dostaniemy, tym mniej osób zrozumie. I tym mniej osób będzie czytać.” Tekst pana Króla nie ma żadnego wpływu na ludzi, którzy już nie czytają, a nawet na tych, którzy czytają, ale nie literaturę tzw. piękną. W ogóle “Pisma” nie przeczyta nikt, kto nie jest z tego nurtu czytelników “mainstreamowych”, że tak brzydko powiem. Ekscytowanie się więc tekstem pana profesora czy polemika z nim jest takim samym onanizmem intelektualnym, jak to ktoś trafnie ocenił pod postem u Qbusia jak i sam tekst. Autor dawno wypadł z rzeczywistości książkowej. To kiedyś, za czasów naszej, ekhm, młodości było tak, że dziecko czytało książki, po czym gdy podrosło, albo przestawało czytać w ogóle, albo wpadało na literaturę piękną, względnie kryminały czy fantastykę. Pomiędzy były może jedynie gazety względnie czasopisma różnych lotów. Obecnie wyrosło nam całe torfowisko literatury niższych lotów oraz literatury tzw. YA, której kiedyś nie było z racji pewnej wado-zalety poprzedniego ustroju, czyli przydziałów na papier, co skutkowalo owszem, kolejkami po ksiązki, ale również ciekawą sytuacją, gdy cały kraj czytał w zasadzie to samo, bowiem czytał to, co zostało wydane. Ktoś, kto był żądny czytania, musiał więc trafić na cykl literatury iberoamerykańskiej, podobnie jak na “Imię róży” czy Bułhakowa. Dziś całe pokolenie może, o dziwo dla nas, staruchów urodzonych w PRLu, żyć i, co dziwniejsze, czytać nie wychodząc ze swojego bagienka młodocianych romansów, wampirzych problemów z żywymi i nastoletnich bohaterów postapokalipsy. Domaganie się, by zachwycali się Stendahlem czy Proustem tylko dlatego, że potrafią czytać, to jak domaganie się, by korzystali z telefonów z tarczą, bo to klasyka. Przyjmijmy do wiadomości, że ludzie używają znajomości liter nie tylko do czytania klasyków prozy światowej, tak jak nie oczekujemy, że używają mózgów tylko do rozwiązywania równań falowych czy szukania luk w teorii względności. Ostatecznie dla większości ludzi mózg jest tylko taką samą zabawką jak ich smartfon i służy wyłącznie do rozrywki, ewentualnie do rozwiązywania problemów logistycznych czy zaawansowany menadżer czasu wolnego, a nie do egzystencjalnych rozważań.
Barbara
Brawo, bardzo celne! Podpisuję się obiema nogami!
Czepiam się książek
Początek eseju trochę uprościłaś, z tego co pamiętam Król aż tak nie kluczył i nie zaprzeczał sam sobie, napisał raczej, że nie czytamy (chociaż zamiast “czytamy” powinnam chyba użyć “czytają”, bo autor się od tego “my” zdecydowanie odcina) literatury klasycznej, ambitnej, wielotomowej, etc., natomiast chętnie czytamy książki mało wymagające i lekkie w odbiorze, co zdaniem autora jest prawie równoznaczne z nie czytamy, bo przecież tylko literatura wysoka i wyrobiony czytelnik zasługuje na miano jakiegokolwiek czytelnika :/ Świetnie natomiast podsumowałaś jego esej zdaniem:
I wreszcie argument koronny. „Nowy analfabetyzm” to kolejny z cyklu snobistycznych wywodów przedstawicieli kultury grubą linią oddzielających samych siebie od kultury masowej.
“Pisma” jeszcze nie miałam w rękach, kilka dni temu przeczytałam tylko podlinkowany przez Ciebie esej. Jestem ciekawa jakie będą Twoje odczucia po lekturze całości magazynu i na ile “newyorkerowskie” (a wiem, że “New Yorkera” cenisz i prenumerujesz) jest nasze polskie wydawnictwo wzorujące się na tym już kultowym czasopiśmie.
Księgarka na regale
Napiszę właściwie, to co zostawiłam u Pożeracza:)
Po pierwsze – podoba mi się Wasze wspólne polemizowanie z Jakubem, super pomysł 🙂 Bo przecież o czytelnictwie trzeba rozmawiać wspólnie, a na pewno nie oddzielać się grubą kreską od kogokolwiek.
Bo przecież czy chodzi nie tylko o “jakość” czytanych książek, ale o to, by w ogóle czytać? Gdy czytam pana Króla tym bardziej daleko mi do “hejtowania” kogokolwiek i jego/jej gustu czytelniczego. Mnie osobiście najbardziej rozbawił argument, że nie czytamy literatury jakby wysokiej czy klasyków, bo lubimy unikać cierpienia i czytać przepisy i modę. Jakże to mylne, zwłaszcza spoglądając na mnie samą i zainteresowanie lekturami, które zamieszczam – większość przeciąga człowieka, rozjeżdża, zmusza do refleksji, często z niezbyt optymistycznymi wnioskami i to te interesują czytelników najbardziej – chcemy “czuć” lekturę i wszystko, co zawiera, a nie tylko oderwać się od rzeczywistości, wręcz się w niej jeszcze głębiej zanurzyć.