Domy bezdomne, czyli Śląsk, jakiego prawie już nie ma
Czas nie wygiął tu żadnej belki. Podobno dlatego, że każda z nich nosi w sobie nienaruszony rdzeń, a więc obrabiana była z jednego drzewa. Jest jeszcze żywica, której dawniej nigdy nie spuszczano z pni. Zamknięta w belkach na kilkaset lat, zmienia się w bursztyn. Dzięki niej taka więźba może trwać i trwać, bo jest bardziej odporna na choroby i robactwo.
I to dlatego, kiedy wyburza się stare domy, kiedy tnie się wiekowe belki podczas rozbiórki, czuć zapach dopiero co ściętego drzewa.
Od lat mam słabość do pojmowania domu jako przestrzeni spotkania architektury, użyteczności, harmonii i losów rodziny. Na studiach wzruszały mnie fotografie spalonych w I wojnie światowej wsi, po których drewnianej zabudowie zostawały wyłącznie rzędy kamiennych pieców zwieńczonych kominami. Od zawsze chyba lubiłam odnajdywać ślady dawnego mieszkalnictwa, którymi dla mnie były nie tylko fundamenty, ale i zdziczałe drzewa owocowe w środku lasu lub pola. Znikąd się tam przecież nie wzięły, same nie wysiały. Nie odkryłam jeszcze dlaczego, ale mam patologiczną słabość do XIX-wiecznej niemieckiej architektury, domów szachulcowych, specyficznego kształtu dwuspadowego dachu, kiedy patrzy się na budynek z boku. Dlatego tak lubię odwiedzać Górny i Dolny Śląsk oraz Pomorze. Nie miałam zatem wątpliwości, że powinnam przeczytać reporterską nowość Dowodów na Istnienie — „Domy bezdomne” Doroty Brauntsch.
„Domy bezdomne” to osobisty (i osobliwy) zbiór poświęcony poniemieckim domom ziemi pszczyńskiej, czy też po prostu Górnemu Śląskowi i jego zanikające architekturze. Znalazłam tu historie rodzinne, wspomnienia sprzed lat i wieków, dokumenty władz PRL, wywiady z architektami, opisy koncepcyjnych rozwiązań i dowody na stopniowe odrywanie ludzi od rzeczywistości i przestrzeni w XX wieku.
Autorka zwraca uwagę na to, że „tracimy z oczu lokalność”, wpływamy na otoczenie w najgorszy możliwy sposób — w ogóle na nie nie zważając, traktując je jako rzecz, która nam się należy — i tylko nam, bezmyślnym użytkownikom. Krzywdzimy lokalność krzykliwymi barwami, nieodpowiedzialnym zastosowaniem materiałów, chaosem koncepcyjnym i kiczem. Wyraża tęsknotę za drewnem i cegłą, za domem jako zagospodarowaniem przestrzeni w sposób, który jej się przysłuża, za umiłowaniem piękna i harmonii w zgodzie z otoczeniem. Oczywiście nie jest w swych rozważaniach odosobniona, posiłkuje się opiniami ekspertów i mieszkańców śląskich domów. Już w 1978 roku Stowarzyszenie Architektów Polskich wydało proroczy niemal komunikat głoszący, że:
Gdzie spojrzeć, zakasujemy rękawy, nie pozwalamy chwastom rosnąć i badylom, asfaltujemy i betonujemy kraj jak długi i szeroki, zamieniamy gont na eternit, dachówkę na papę, zbudujemy tysiąc blaszanych pawilonów, wytrujemy krakowskie gołębie, żeby nam na głowy.., dranie, nie mogły, zawrócimy rzeki, zasypiemy doliny i zrównamy góry, a kiedy już będzie płasko, równo i asfaltowo, pomalujemy domy, najlepiej na czerwono, a Wawel na pomarańczowo, zabytek — niech się rzuca w oczy.
Wystarczy, że pozamienia się kilka słów i wypisz wymaluj — współczesność.
Jedną z ważniejszych zalet książki Brauntsch są absolutnie niezwykłe zdjęcia równie niezwykłych miejsc, ale zupełnie niewpasowane w rozdziały (nie wiadomo, które historie ilustrują zamieszczone na wkładkach zdjęcia), co z jednej strony pobudza wyobraźnię czytelnika, ale z drugiej — pozbawia go możliwości skonfrontowania wyobrażeń z rzeczywistością.
fot. Dorota Brauntsch
Podobnie jest z całością koncepcji książki. Mimo, że została zaliczona w poczet serii reporterskiej, jest właściwie zbiorem migawek, koralików nanizanych na strukturę, a raczej jej brak. Nie ma tu rozdziałów wynikających z poprzednich, nie ma szkieletu historycznego i architektonicznego, nie ma nawet spójności gatunków literackich (wywiad, esej, reportaż). Łatwo potraktować to jak wadę, ale z drugiej strony język Brauntsch, jej zaangażowanie i pomysł rekompensują wszystko. Może tak po prostu miało być, że obraz regionu i problemu nie jest jednolity. Że potrzebne są historie rodzinne, szczegóły architektoniczne i przemyślenia — nie po to, by oddać złożoność problemu, ale po to, by nią czytelnika zarazić.
Gdyby nie „Domy bezdomne” mogłabym się nigdy nie dowiedzieć, że czerwona cegła była nazywana palcówką, od śladów pozostawianych rzez wypalaczy, że w więźbie powstaje bursztyn, że zabudowa wiejska nie bez powodu miała wysokość średniego drzewostanu, że dom jest jak człowiek, a teraz jest ostatnia chwila, by śląskie domu zobaczyć i w dowolny sposób uwiecznić.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: czytelnicy, którzy spodziewają się raczej kalejdoskopowych migawek niż monografii, czytelnicy Springera, wielbiciele domu jako miejsca, nie przechowalni.
Kto powinien omijać: ci, których interesuje chronologiczne, standardowe ujęcie historyczne, architektoniczne lub społeczne.
Jeden komentarz
Qbuś pożera książki
Mam słabość do czerwonej cegły, ale dla mnie kojarzy się głównie z dworcami w małych miejscowościach dawnego pruskiego zaboru. Zawsze mi szkoda, gdy widzę jak niszczeją w wielu miejscach. Zawsze szukam oznaczeń rzemieślników.