Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
W tym samym czasie handel bobrzymi futrami stracił impet. Częściowo było to spowodowane przez kryzys finansowy, a a częściowo przez pstrego konia, na którym od zawsze jeździła moda. Patrycjusze zamieszkujący miasta na Wschodzie, a także w Europie, nagle zmienili upodobania — zamiast cylindrów pokrywanych futrem bobra zaczęli nosić te pokrywane jedwabiem.
Wkrótce po ogłoszeniu niepodległości Stanów Zjednoczonych, wywalczonej wyniszczającą wojną z Anglią, trzynaście założycielskich kolonii okazało się terytorium zbyt małym dla rodzin, ale i wybujałego ego pierwszych kolonizatorów. W poszukiwaniu przestrzeni życiowej (znamy to także z historii XX wieku, prawda?) amerykańskie armie wyruszają na południe, do Nowego Meksyku, a później także na zachód kontynentu, tereny zamieszkałe przez indiańską ludność autochtoniczną, które później zaczniemy nazywać Dzikim Zachodem. Zgodnie z teorią Boskiego Przeznaczenia (wygodne, prawda?) mieli prawo szerzyć rozwój i demokrację od oceanu (Atlantyckiego) do oceanu (Spokojnego), a więc szerzyli co kosztowało między innymi Nawahów spod Turkusowej Góry, miliony istnień ludzkich, czy też pół-ludzkich, jak lubili wierzyć Amerykanie (elegancko, prawda?).
Historie z Dzikiego Zachodu przypominają trochę biografię Kita Carsona, na którego postaci, Hampton Sides w dużej mierze oparł książkę pt. „Krew i burza”. Z jednej strony mamy więc wielką wzajemną miłość i współzależność (Carson jako traper musiał współpracować z Indianami, potem zaś ożenił się z wielkiej miłości ze Śpiewającą Trawą, córką Biegnącego Wołu), z drugiej zaś kulturową przepaść i bezbrzeżną nienawiść (zabójstwa w pojedynkach, prowadzenie całych ekspedycji na tereny zamieszkiwane przez Indian). Historie te pisane są krwią uczestników wydarzeń i ich atramentem lub głosem (Carson wydał autobiografię, choć nigdy nie nauczył się pisać).
Hampton Sides nie osądza, nie krytykuje, nie dzieli na dobrych i złych, ale rzetelnie (i nie bez polotu) zdaje relację z podboju zachodu głównie w latach 40. XIX wieku. Co ważne, nie jest to „historia Dzikiego Zachodu”, ale „historia z Dzikiego Zachodu” — autor nie pretenduje do miana najważniejszego eksperta w dziedzinie. Jego książka jest relacją reporterską, nie historycznym opracowaniem, co sprawia, że jest ciekawsza, i niewątpliwie przystępniejsza dla szerokiego grona odbiorców. To oczywiście nie znaczy, że książka „Krew i burza” nie jest wartościowa poznawczo. Sides, jak pisze w posłowiu, pokonał trzydzieści dwa tysiące kilometrów na zachodzie USA i zapoznał się nie tylko z opracowaniami, ale także setkami źródeł, z których najważniejsze to dzienniki i pamiętniki z czasów życia Kita Carsona oraz nagrane wywiady z Nawahami.
Podstawową zaletą Sidesa–gawędziarza są jego charakterystyki bohaterów, przedstawianie ich spojrzenia, ale także ich cech, charakterystycznych rysów osobowych i humorystycznych porównań. Dlatego właśnie w „Krwi i burzy” coś dla siebie znajdzie nawet czytelnik, który (jak ja!) nie przepada za historią taktyki wojennej, podbojów, wielkiej polityki i terytorialnego kształtowania się państw. Amerykański autor jak nikt inny potrafi pokazać kulisy podręcznikowych wydarzeń i udowodnić, że za wielką polityką i wielką legendą zawsze stoją mali ludzie — niedoskonali i uderzająco podobni do innych.
Możemy dziś patrzeć na tamte wydarzenia z przerażeniem pomieszanym z fascynacją i z perspektywy ludzi stojących przynajmniej o jeden schodek wyżej na drabinie społecznego i politycznego rozwoju. Możemy. Ale czy naprawdę to, co robimy ze światem teraz, tak bardzo różni się od tego, co amerykańscy koloniści robili z zachodem i południem Ameryki Północnej? Czy tak bardzo różni się od tego, co Indianie robili pierwszym Amerykanom? I kogo tu bezpieczniej nazwać „dzikim”?
NIE NAPISZĘ O TYM, ŻE… (Oh, wait!)
… „Krew i burza” została wzbogacona o dwie przydatne mapy pozwalające czytelnikowi na lepszą orientację w przestrzeni
… wyżej wspomniane mapy to jedyna atrakcja ikonograficzna książki (a szkoda…)
… podczas lektury czekają was salwy śmiechu oraz łzy autentycznego wzruszenia.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo napewno tak: dla wielbicieli historii rodem z Dzikiego Zachodu, opowieści o awanturnikach, traperach, Indianach, niepokonanych armiach i gorączce sławy.
Kto powinien unikać: czytelnicy, którzy skusili się na nią ze względu na wcześniejszą lekturę „W królestwie lodu” (KLIK), bo klimat „Krwi i burzy” jest siłą rzeczy zdecydowanie gorętszy i bardziej dynamiczny niż arktyczne okolice wyprawy USS „Jeannette”.
5 komentarzy
Osinski
Przekonało mnie w tej recenzji to jak piszesz o reporterskich klimatach, historiach małych ludzi. Ja również nie przepadam za wielką polityką, naukową analizą, a bardziej cenię sobie zwykle ludzkie historie na bazie których opowiada się o tych mechanizmach rządzących społeczeństwem. No i masz rację, łatwo kogoś określić “dzikim” podczas gdy trudniej skonfrontować się z faktem, że czasem tzw. “cywilizacja” jest bardziej dzika i bezwzględna niż plemienne zwyczaje. Też czasem się zastanawiam nad czym się różni obecna polityka światowych mocarstw od tego co działo się za czasów podboju Indian czy ludności afrykańskiej.
kotnakrecacz
Ja myślę, że podstawowe pytanie dotyczy naszej natury w ogóle — a jeśli ona pozostaje niezmienna, nie ma co liczyć na zmiany w polityce, szczególnie te, które są trochę bardziej dalekowzroczne niż to, co za pięć minut i to, co nas prowadzi na skraj ekologicznej choćby przepaści.
Ale książkę polecam niezmiennie. Podobnie jak wydane wiosną „W Królestwie lodu”, Sides ma talent i jest genialnym obserwatorem.
Pożeracz
Historię USA przyswoiłem sobie całkiem nieźle na studiach i czytałem o niej z ciekawością, ale podręcznikom brakuje właśnie tych małych historii. Zresztą ekspansja terytorialna traktowana była mocno ogólnie.
A tak z ciekawości – oglądała Pani serial “Deadwood”?
kotnakrecacz
Nie, pani nie oglądała, a Pan poleca? 😉
Pingback: