Bez kategorii,  varia okołoliteracka

O literackich podróżach i o tym, kiedy możesz poczuć się jak w… książce

Podróżowaliście kiedyś śladem swoich ulubionych pisarzy lub bohaterów czytanych książek?

Ja wpadłam na to kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy odwiedzałam Rzym. Wtedy, inspiracją była nie tylko historia, ale też pewna jej wersja. Wersja z kart powieści Elisabeth Dored Kochałam Tyberiusza. Przegoniłam więc nas po Palatynach, mauzoleach, ołtarzach (która z kobiet na Ara Pacis jest Julią??), kuriach, nawet kanalizacji. Słowem, wszystkich miejscach, w których bywała lub mogła bywać Julia – córka Oktawiana Augusta i jej drugi mąż – Marek Agryppa, który wciąż pozostaje dla mnie ucieleśnieniem ideału mężczyzny. Przynajmniej jego wersja literacka.

Nie licząc pomniejszych spacerów literackich po Warszawie, Krakowie czy Gdańsku, potem była Barcelona, Londyn, Amsterdam. Jak łatwo się domyślić – inspiracją barcelońską był Zafon (Muza wydała nawet przewodnik po Barcelonie śladem Cienia wiatru), w Londynie zaś w ręku miałam księgę dokonań Sherlocka Holmesa (na szczęście jej wersję elektroniczną). Na cmentarz Highgate wybierałam się z kolei z Lustrzanym odbiciem A. Niffenegger (autorkę znacie pewnie z Żony podróżnika w czasie).

W tym tygodniu, przedzierając się przez strugi deszczu i podmuchy wiatru, dzielnie dzierżąc Dziewczynę Houdiniego (i Dzienniki Anny Frank), notatki i plan miasta, zwiedziłam Amsterdam. Starym zwyczajem, jeszcze w domu zaznaczyłam na mapie (wielkości połowy mieszkania) miejsca i punkty strategiczne, które uda się zobaczyć przez te zaledwie 10 godzin, które spędziłam w nieformalnej stolicy Holandii. Niezawodną pomoc (głównie w zakresie wydrapywania dziur w tychże punktach) stanowił oczywiście Puszkin.

 

Byłam dobrze przygotowana. Poza lekturą, notatkami i mapą, zabrałam także potrzebne rekwizyty, które miały pomóc mi w jeszcze bardziej intensywnym odczuwaniu książki. Miałam więc papierosy – nieodłącznie towarzyszące Rosie i Redowi, wyciągnięty sweter i pierścionki na każdym palcu prawej ręki – również znaki rozpoznawcze bohaterki.

Oto, co znalazłam w Amsterdamie.

 

1. Uliczkę Pijlsteeg przy Placu Dam (bez numeru 37, bo ta ulica nie posiada numerków w rzeczywistym Amsterdamie. Chyba.)

 

Nie główna arteria, ale przesmyk, niezbyt rzucający się w oczy (…) Odrobina światła, jaka tu wpadała, sączyła się ze zniekształconego pasma nieba (…). Ściany, obstawione poprzypinanymi do każdej rurki (…) rowerami odbijały echem stukot moich kroków.

 

(W jednej ze scen bohatera zaskoczyła para wodna wydobywająca się z wywietrznika tuż nad jego głową [s. 177 – wywietrznik też tam jest! I mnie również przestraszył…)

Naprzeciwko leżała Pijlsteeg, wąska uliczka oddzielająca hotel od baru-kafejki…

2. Dokładnie na jej rogu jest pub, który autor wyznacza na miejsce spotkania Reda i Kirsty. W dodatku pud jest irlandzki, a więc do narodowości Rosy pasuje jak ulał! Bezskutecznie niestety szukałam zatem ciemnowłosej dziewczyny z mocnym makijażem w wyciągniętym swetrze.

 

 

3. W tłumie na Targu Kwiatowym (s. 221) faktycznie łatwo się zgubić i faktycznie łatwo popełnić przestępstwo przy całkowitej obojętności przechodniów – szczególnie w “suchy” dzień, którego nie miałam okazji doświadczyć.

Tulipany w różnych odmianach i kolorach (…). Poustawiane w rzędach w skrzynkach, które ciągnęły się wzdłuż całej ulicy, na ziemi i na rozkładanych stolikach, pod dużymi płóciennymi daszkami i plastikowymi namiotami z kałużami po porannym deszczu.

 

 

4. W dzielnicy czerwonych latarni nie można robić zdjęć, ponieważ grozi to utratą aparatu, dlatego uwieczniłam tylko… właśnie czerwona latarnię. Ale widziałam witryny z paniami uprawiającymi najstarszy zawód świata, widziałam Oude Kerk (s.209), obok którego Red i Denis oglądali “spektakl” Nudiniego. Bardzo… sugestywna literacko dzielnica.

 

5. Stałam też w kolejce do domu Anny Frank, a wcześniej przechodziłam mostem nad Prinsengracht (s. 288), gdzie podziwiałam nadmiar rowerów – być może jeden z nich był rowerem Rosy?

 

Stałem w kolejce, pawie nie przesuwając się w stronę wejścia do muzeum…

6. Poza miejscami, szukałam też osób, ale bez większego powodzenia – napotkani ludzie nie odpowiadali moim wyobrażeniom bohaterów, poza jednym wyjątkiem. Spotkałam Denisa! Postawnego magika dziecięcego, lekko starzejącego się geja o ogromnym poczuciu humoru i pseudonimie Kurczak.

7. Podróże literackie nie mogłyby odbyć się bez wątków kulinarnych – jedliśmy więc pannekoeken, za które zapłaciliśmy tyle, co za trzydaniowy obiad w warszawskiej restauracji, ale warto! I rozumiem słowa Denisa, który twierdził, że od tej pory nie będziemy mieli ochoty na nic innego…

 

 

 

 

 

Wróciłam. Zmęczona, brudna. Ale spełniona – podróżniczo i literacko.
 
* * * 
 
A Wy? Urządzacie literackie podróże?

 

14 komentarzy