literatura piękna

Kroniki portowe

Quoyle malował. Ale bez względu na to, co jeszcze wyremontują w tym domu, myślał, i tak zachowa on ten surowy, niezmienny wygląd majaczącej, wyłaniającej się zza mgły zjawy. Ciekawe, jak wyglądał na początku, w stanie surowym, kiedy go postawiono na Wyspie Bocianiego Gniazda, albo gdy go ciągnięto po pękającym lodzie? Chodziło mu po głowie, że to przesunięcie domu wyrwało budowlę z okowów rzeczywistości i przeniosło drewno w domenę jakiejś zapoznanej geometrii.

Quoyle pochodzi ze starej (i nielubianej, och jak bardzo nielubianej!) nowozelandzkiej rodziny, ale wychowuje się w USA, u boku niesympatycznego brata i nieprzyjemnych rodziców. Nieco przez przypadek zostaje dziennikarzem. Nienajlepszym. Potem mężem. Nudnawym, ale wiernym. Następnie ojcem dwóch dziewczynek. Kochającym, ale nieporadnym. Chwilę później jest już wdowcem, a ponieważ nieszczęścia lubią chodzić parami — sierotą. Tłumaczy córkom, Bunny i Sunshine, że ich mama i dziadkowie zasnęli i już się nie obudzą, co będzie miało niebagatelny wpływ na ich rozwój (ale o tym milczę, wymownie). Jedyną właściwie krewną pozostałą przy życiu jest nieco ekscentryczna ciotka, właścicielka starej suki (Warren) i warsztatu tapicerskiego, który zamyka na cztery spusty, by razem z bratankiem i jego córeczkami przenieść się na rodzinną Nową Fundlandię. Tam, gdzie spieszą się zegary przywiezione z równika. Trafiają do starego rodzinnego, zielonego domu, który od dziesiątek lat stoi pusty, wcześniej zaś na kablach przeniesiono go przez lód z pobliskiej wyspy. Rozpoczynają remont. Zaczynają od domu, ale po drodze odnawiają też siebie, swoje relacje, marzenia.

Jeśli życie jest łukiem światła, który zaczyna się i kończy w ciemności, to pierwsza część tego łuku świeciła mdłym blaskiem. Dopiero tutaj znalazł soczewkę, która pogłębiła i wzmocniła wszystko, na co patrzył. Myślał o swoim głupkowatym życiu w Mockingburgu, gdzie godził się na wszystko, co go spotykało. Nic dziwnego, że miłość przebiła mu serce i płuca, wywołując wewnętrzny krwotok.

Quoyle dostaje pracę w lokalnej gazecie o urokliwej nazwie „Ględźba codzienna”, ciotka zbija kokosy na tapicerowaniu jachtowych wnętrz, dziewczynki uczą się żyć w nowym środowisku i przyzwyczajają do „śpiewów”  i trzasków zielonego domu. Wszyscy znajdują swoje miejsce w życzliwej społeczności, ale pewien upiorny starzec, nieodrodny potomek „starych Quoylów” ma wobec nich niezbyt życzliwe plany…

***

Uroczy, nietypowi w swej typowości bohaterowie. Ludzcy, niejednoznaczni, targani sprzecznościami, prości lub skomplikowani, ale niemal zawsze z dystansem do siebie, czego nauczyło ich życie w tym dziwacznym, zapomnianym wręcz przez Boga miejscu.  Spotyka ich całe zło tego świata, a natura ścina z nóg po to, by zaraz ich postawić na nie postawić. Wszystko jest tu tak naturalne, jak zmieniające się pory roku, które wymuszają zmiany trybu dni i pracy, czasem nawet relacji międzyludzkich. Wszystko ma znaczeni — imiona, nazwy, pozornie błahe informacje o przeszłości. Proulx nie rzuca słów na wiatr, wszystko trzeba złapać w siatkę na motyle i wykorzystać. W odpowiednim miejscu i czasie.

Nie mogę wyjść z podziwu, bo nie znam chyba żadnego innego autora, który tak sugestywnie i z poczuciem humoru potrafiłby opisać wkraczające na fabularną scenę postaci. Oto tylko jeden z wielu zachwycających fragmentów (dotyczy redaktora naczelnego „Ględźby” w przeszłości doświadczonego… trądzikiem):

Diabeł od dawna upodobał sobie Terta Carda, napełnił go jak rurkę z kremem niepokojem i rozdrażnieniem. Drugie imię Carda zaczynało się na „X”. Twarz jak wiejski serek przeorany widelcem.

Przyroda to w „Kronikach portowych” jeden z bohaterów — ta historia, czy raczej te historie, nie mogłyby wydarzyć się nigdzie indziej niż na Nowej Fundlandii. Deszcz zmywa farbę, wypłukuje i tak już wyboiste drogi, śnieg odcina od świata i tworzy księżycowe krajobrazy, góry lodowe zatapiają łodzie i okręty, morze zabiera ojców i synów, oddając ich ciała po miesiącach lub latach. 

Narrator jest równie nietypowy, jak historia i bohaterowie. Zbliża się do perspektywy kolejnych bohaterów. Wie dużo, czasem za dużo, ale jako że jest to zabieg zamierzony (i dobrze przetłumaczony przez Jędrzeja Polaka), w tej książce sprawdza się znakomicie. „Kroniki portowe” zachwycają także formą — cytatami miedzy innymi z „Księgi węzłów” na początku każdego rozdziału, które naprawdę mają odbicie w treści oraz typograficznymi elementami wydania — pięknymi węzłami dzielącymi podrozdziały, minimalistyczną okładką, nawet elegancją czcionki!

Kiedy zamknęłam ostatnią stronę, miałam ochotę wrócić do pierwszej, zatopić się (sic!) w tym języku, w tym poczuciu humoru, wreszcie w tym nastroju oczekiwania, napięcia przed burzą. Miałam też ochotę na zmianę kierunku wykształcenia — chcę być, jak jedna z bohaterek, Dawn, farologiem i znać się na „wysokościach nad poziomem morza, wyrażonej w kandelach światłości, (…) o błyskach, mruganiu i bojach”! Cóż to musi być za radość — zatopić zęby w kałamarburgerze! Mam ochotę tam być nawet, jeśli znikają tam zielone domy, nawet jeśli zimno przejmuje do szpiku kości przez większą cześć roku i nawet kiedy czasem „galaretowata zgroza wylewa się na przystań”. Mam ochotę zamieszkać pod ultramarynowym niebem północy Kanady.

A Ty?

SKRÓT DLA OPORNYCH

Dla kogo na pewno tak: dla miłośników powieści przegadanych (w dobrym znaczeniu tego słowa), niekoniecznie realistycznych, a raczej ujmujących fabułę w przejaskrawionych ramach krzywego zwierciadła.

Kto powinien unikać: czytelnicy, którzy nie lubią morza, klimatów (i terminów) nautycznych.

[A tutaj nieco nastroju: NASTRÓJ]

NIE NAPISZĘ O TYM, ŻE… (Oh, wait!)

… pierwsze wydanie „Kronik portowych” w tłumaczeniu Pawła Kruka ukazało się w połowie lat 90, potem kilka razy wznawiane, …

… ale koniecznie sięgajcie po to nowe, odświeżone i odgrzebane z piachu 😉

… przy całego mego uwielbienia dla tłumaczenia Polaka, chyba od czasu do czasu pojawiły się jakieś czasy teraźniejsze wśród przeszłych i czasem coś jednak zgrzytnęło (ukłony zaś za „Ględźbę”!) 😉

 

Annie Proulx

Tłumacznie: Jędrzej Polak

Wydawnictwo Poznańskie

Liczba stron: 423

Ocena: 6/6

 

6 komentarzy

  • Pożeracz

    “Twarz jak wiejski serek przeorany widelcem” <3 Cudowne. Aż nie mogę się doczekać i bardzo się cieszę, że mam już swój egzemplarz.

  • Ewa

    Ja dopiero zaczęłam czytanie, albo ponowiłam (bo daaawno temu czytałam) i też mnie trochę drażni, że znienacka i bez sensu pojawia się czas teraźniejszy. Redaktor jakiś nieuważny…?

  • Marcin

    Jeżeli klimat się podoba to od razu podsuwam coś podobnego: Elizabeth Hay – “Late nights on air” (pol. “Późną nocą na antenie”). Akcja osadzona w jeszcze ciekawszym miejscu Kanady, w Yellowknife, w latach 70-tych. Dla jednych straszna nuda (brak wartkiej akcji, mało wyraźna fabuła) dla drugich (w tym dla mnie, oczywiście) magiczny klimat północnej Kanady i nocnego słuchania radia. Mnie się bardzo podobała i zawsze, nieodłącznie, te dwie powieści kojarzą mi się nawzajem.

    P.S. Ani słowem nie wspomniano w recenzji o luźnej ekranizacji z Kevinem Spacey oraz Julianne Moore z 2001 roku. Jest trochę odmienna od książki, więc obie rzeczy warto przyswoić.

    • kotnakrecacz

      Rewelacja, dziękuję! Za Twoją namową już kupiłam w antykwariacie internetowym (okropna okładka…) — mnie opis kojarzy się z „Przystankiem Alaska”.
      Owszem, nie wspomniałam o filmie, z dwóch powodów — po pierwsze ostatnio nie po drodze mi z Kevinem Spaceym (wiadomo dlaczego), a po drugie, nie bardzo podobał mi się ten film —uczepili się niektórych pomniejszych książkowych wątków, a te ważniejsze zmienili. Ot i tyle 🙂

      • Marcin

        Proszę bardzo, cieszę się. Faktycznie, ta późniejsza okładka to jakaś tragikomedia. Ja mam akurat ładniejszą, wydanie kanadyjskie. Taka zielonkawa i mglista.

        I owszem, “Przystanek Alaska” jest równie dobrym skojarzeniem. Jeden z moich ulubionych seriali, a radiowiec Chris Stevens to zawsze sympatyczna postać 🙂 Do dzisiaj wracam do Cicely (AK) regularnie!

        Odnośnie pana Spacey to kwestia oczywista, ale już-kiedyś-tam-obejrzane filmy gdzieś zostały. Nowych – których raczej dużo, o ile w ogóle, już nie będzie – nie mam ochoty śledzić. Podobna sytuacja zresztą z Melem Gibsonem.

        Natomiast tutaj wkraczamy na odwieczną dyskusję, czy mamy odseparowywać dzieła od osoby ich twórcy? Co wtedy z obrazami Dalego? Albo Picasso? James Brown czy Miles Davis to byli powszechnie znani mizogyni (mówiąc delikatnie) czy wręcz zwykłe dupki. Ale ich twory żyją od dekad i szybko nie przeminą.