literatura faktu

Krawczenko wybrał wolność. A dzisiejsi Rosjanie?

 

Nic nie wiem o plagach piekła, ale wiem bardzo dużo o plagach naszego dzisiejszego życia. Są gorsze, znacznie gorsze, ponieważ spadają na ludzi za życia, nie po śmierci.

 

Wiktor Krawczenko, urodzony w roku pierwszej rosyjskiej rewolucji (1905), dziecko bolszewizmu z krwi i kości. Raz z jego tarczą, a raz na tarczy, ale nigdy obok. Pierwsze szlify do kariery politycznej zdobywał w donieckich kopalniach, po czym wysłano go na studia inżynierskie. Jako inżynier stał się urzędnikiem państwowym – nadzorował kolektywizację niektórych wsi (“dobrowolną” – rzecz jasna w ujęciu systemowym), stał na czele przedsiębiorstw przemysłowych, fabryk, wreszcie zasiadł w Radzieckiej Komisji Zakupów, wysłany do Waszyngtonu, gdzie uciekł pilnującym go ludziom. Wybrał wolność po latach, dekadach wręcz niewoli. Był modelowym radzieckim przykładem drogi od zera do bohatera i z powrotem. Raz windowano go pod niebiosa władzy i do przedsionków sowieckiej wersji Raju, innym razem zaś spychano w przepaść wielomiesięcznych całonocnych przesłuchań NKWD lub do bydlęcych wagonów Armii Czerwonej. I od nowa, zupełnie, jakby trudno było zdecydować. Na wygnaniu, pomiędzy jedną a drugą zmianą nazwiska i przeprowadzką do kolejnego podrzędnego motelu, spisał swoje wspomnienia i zatytułował je Wybrałem wolność. W roku 1966 znaleziono go martwego w mieszkaniu. I choć oficjalnie stwierdzono samobójstwo, niewiele osób dziś wierzy w tę wersję.

Nie miał łatwego życia, choć dawkę szczęścia jednak zdecydowanie większą niż przeważająca (i przerażająca) większość osób z jego otoczenia – rodziny, przyjaciół, współpracowników. Był aktorem odgrywającym wyznaczone role w tragikomedii politycznej, jaką było ZSRR. Nie ukrywał, że miał zazwyczaj więcej pieniędzy niż reszta społeczeństwa. Tylko na co komu pieniądze w kraju, w którym nie ma ani masła ani armat? Kiedy przekraczał swoje uprawnienia, dajmy na to pomagając komuś, ułatwiając innym trudne życie, czekały go nocne tortury psychologiczne NKWD, więzienie, praca przymusowa… Był wszędzie – na dnie i w najwyższych kajutach rządowego okrętu. Dokonywał cudów na żądanie Kremla, obmyślając ucieczkę hołdował na pokaz ówczesnym religiom – religii pośpiechu, nadprodukcji i podwójnej (pół)prawdy. 

Początkową młodzieńczą i ślepą wiarę w socjalizm stracił dość szybko i zamienił na brak wiary nawet we własne siły. Nauczył się wymazywać ze świadomości niepokojącą wiedzę, choć zdawał sobie sprawę, że kłamstwo pozostaje kłamstwem, bez względu na to, ilu ludzi się do niego przyznaje. Widział rzeczy, o których nie śniło się nawet Orwellowi, był bowiem świadkiem terroru przybierającego rozmiary wojny w wojnie i bodaj największej mistyfikacji w dziejach politycznych świata – radzieckiej propagandy na skalę międzynarodową. Żył przecież w kraju papierowych zwycięstw i pustych haseł, rządzonym przez ludzi specjalizujących się w rozdawaniu baniek mydlanych. Był świadkiem śmierci głodowej, niewolniczej pracy dzieci i ludzi dorosłych, wydawania wyroków na podstawie nieistniejącego prawa, wreszcie aresztowań i śmierci milionów – spektaklu idealnie zawoalowanego przed międzynarodową opinią publiczną. Kiedy zaś znalazł się w Ameryce, nie mógł uwierzyć nie tylko w dobrobyt, jakiego tam doświadczył, ale przede wszystkim w treść zbiorowej świadomości Amerykanów na temat reżimu stalinowskiego. Pisze więc tak:

W amerykańskiej świadomości dokonała się rzecz na pozór niewiarygodna: radziecka dyktatura utożsamiła się w pełni z narodem rosyjskim. To, co nie udało się komunistom we własnym kraju – o czym świadczyły czystki i miliony więźniów politycznych – udało im się w Ameryce! (…) Widziałem jak ludzie, którzy nazywali prezydenta Roosevelta dyktatorem, wpadali w gniew, kiedy nazywano dyktatorem Stalina. (…) Ilekroć hollywoodzcy “historycy” stają przed wyborem pomiędzy faktem a fikcją, pomiędzy rzeczywistością a nonsensem, starannie wybierają fikcję i nonsens. (…) Dlaczego, dlaczego, zadawałem sobie pytanie, Amerykanie uparli się, żeby wymyślać raj i umieszczać go w moim umęczonym kraju?

Jednocześnie z wielką miłością wspomina ojczyznę, ale nie tą absolutną, cesarską i nie radziecką, ale Rosję społeczeństwa zdolnego do ogromnych poświęceń – na przekór wszystkiemu:

W sercu narodu jest twardy, wieczny i niepokonany element – i on właśnie ujawnił się w Stalingradzie, przetrwał rozlew krwi i katastrofę na niespotykaną skalę. Nie miało to nic wspólnego z Karolem Marksem i Stalinem.

Przewiduje, że przy ówczesnych układach władzy do lat 60-tych uda się wychować społeczeństwo, dla którego taka rzeczywistość jest jedyną znaną, a więc normalną. Dziś więc obserwujemy, jak częściowo sprawdziły się jego przepowiednie.

***

Podczas lektury Wybrałem wolność coraz szerzej otwierałam oczy ze zdumienia. Szerzej niż podczas czytania Roku 1984. Nie dlatego przecież, że odkrył przede mną Amerykę (sic!). W dzisiejszej historiografii zjawiska, o których pisał Krawczenko w ’46 roku są już powszechnie znane i odarte z propagandowej mgły, ale wymiar osobisty, jednostkowy, niemal fizycznie bolesny jest tu nie do przecenienia.

Nie można w dodatku odmówić słowom Krawczenki słuszności i zastanowić się nad tym, jak szybko nabierają współczesnego znaczenia w odniesieniu do areny międzynarodowej, kiedy pisze tak:

Ośmielam się mieć nadzieję, że pewnego dnia [naród rosyjski] będzie się cieszył prawdziwą wolnością i prawdziwą demokracją ekonomiczną. Kiedy nadejdzie ten dzień, naprawdę będziemy blisko ideału jednego świata. Ale dopóki jedna szósta jego powierzchni (…) jęczy pod jarzmem totalnego niewolnictwa w intelektualnym zaciemnieniu, pokój może być rzeczą trudną do utrzymania.

Są takie książki, które zjadają od środka, wypalają dziurę, która długo tli się w trzewiach. Wyobraźcie sobie, że mieszkacie w świecie Orwella, który nie jest tylko fikcją literacką. Jesteście Wiktorem Krawczenką. Czy wybieracie wolność?

 

 

 

Wiktor Krawczenko

Wydawnictwo Magnum

Liczba stron: 528

 

Ocena: 6/6

 

 

2 komentarze