literatura faktu,  varia okołoliteracka

„Auroville” – czy potrzebna nam utopia? (kapsułka recenzyjna)

„Ganbare! Warsztaty umierania”, pierwsza książka Katarzyny Boni, jaką czytałam, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Dopracowaniem, literackością, zaangażowaniem, koncepcją, wykonaniem, językiem – absolutnie wszystkim. Czytałam ją wielokrotnie, także moim uczniom w ramach „leżakowania z książką”, i jest dla mnie wzorową pozycją tak zwanego „reportażu literackiego”. Kiedy więc do księgarń trafiło „Auroville. Miasto z marzeń”, wiedziałam, że czeka mnie kilka dni intensywnej (pod wieloma względami) lektury. Nie myliłam się. A że mam słabość do rozważań na temat utopii i czytania o zamkniętych społecznościach, które od czegoś i kogoś się odcinają, tym bardziej jestem pod wrażeniem. Aż dziw, że o Auroville, tajemniczym mieście na południu Indii, nigdy wcześniej nie słyszałam. To miejsce, założone w dziwacznym, wybuchowym roku 1968, jest trochę zaprzeczeniem samego siebie. Opiera się na założeniach będących kompilacją utopii, komuny i duchowości, choć jednocześnie w sprzeciwie wobec świata, religii, pieniądza, współczesnego tempa. Założycielką i guru (choć anty-guru) miasta była Blanche Rachel Mirra Alfassa, zwana Matką, kobieta o nietuzinkowej życiowej ścieżce i doświadczeniach. Wymyśliła sobie świat, w którym jest równość i równowaga, ale nie ma władzy, w którym nie ma religii, ale jest medytacja, w którym ludzie wiedzą kim chcą i czego chcą, ale ich pragnienia nie godzą w wolność innych. Życie ma tu być samowystarczalne i ekologiczne, krystalicznie, obiektywnie dobre, dzięki pracy każdego człowieka nad samym sobą. Utopijne, a więc niemożliwe?

Ważne cytaty

Prawda nie przychodzi zapakowana w pudełko – do wyboru, do koloru, jak w Zalando – Albert wysysa ogonki grillowanych krewetek, a ja gąbczastym apalam zbieram z talerza czerwony sos curry. Spotkaliśmy się na dachu hotelu w odnowionej francuskiej willi w Białym Mieście, gdzie karta drinków ma kilkanaście stron. Przede mną rozpościera się widok na nadbrzeże i podświetloną starą latarnię morską. Albert Indie odwiedza regularnie już od dwudziestu lat. Dla niego ten kraj to przedzieranie się przez iluzje. – A jak już ci się wydaje, że coś zrozumiałaś, to Indie robią woltę i znowu zostajesz z niczym.
Wiedzę o Indiach trzeba nieustannie weryfikować. Kiedy wreszcie uda ci się coś pojąć, szybko odkrywasz, że to dopiero początek drogi. To jakby wspinać się długo i mozolnie na jedyny szczyt na horyzoncie tylko po to, żeby zobaczyć rozciągające się za nim Himalaje. Indie stawiają opór, zwodzą, umykają naszym umysłom. Jakby 
umysł nie był wystarczający. Jakby do ich poznania potrzeba było czegoś więcej. 

Co osiągnęliśmy przez ostatnie dziesięciolecia? Jak nam wychodzi zarządzanie milionami ludzi? Nauczyliśmy się rozwiązywać konflikty? Pozbyliśmy się systemu ekonomicznego, który wzmacnia nierówności? A czy nasze dzieci są szczęśliwe z ocenami i egzaminami? Jaki w ogóle jest nasz cel? I czemu jeszcze – pomimo religii, terapii i poradników do samorozwoju – nie jesteśmy szczęśliwi?

Warstwa konstrukcyjna i literacka

Książka składa się z trzech wydzielonych części. Pierwsza z nich, „Marzenie”, to ilustracja budowy utopii na przykładzie biografii pierwszego (a w zasadzie jego wcielenia w drugim tu narodzonym dziecka w Auroville, Aurosona. Druga, „Miasto” to historia koncepcji i jej realizacji pod względem filozofii, architektury i urbanistyki. Trzecia zaś, „Matka” to prześledzenie losów założycielki i autorki koncepcji miasta ze snów.

Auroville istnieje od ponad 5 dekad. Nawet w połowie nie przypomina tego miasta z planów Matki. Udało się zbudować centrum z anty-świątynią, pełniącą funkcję miejsca medytacji dla tysięcy mieszkańców i gości. Udało się za to zalesić pustynię i naprawić błędy europejskich kolonizatorów. Pieniędzy nie udało się zlikwidować, ale każdy bierze ze sklepu to, czego potrzebuje, w ilości, której potrzebuje i nie wyda ani jednej rupii. Nie ma przewodników duchowych, ale są portrety Matki. Jest maksymalnie ekologicznie, ale pewne rzeczy trzeba jednak sprowadzać z zewnętrznego świata. Nie ma rządu, ale nadal są przepychanki na szczycie. Prawie nie ma przestępczości, ale ludzie prawie w ogóle się nie uśmiechają i często uciekają jak najdalej. Czy zatem eksperyment na żywym organizmie powiódł się, czy okazał się klapą? I czy w ogóle w dzisiejszym świecie wciąż warto dążyć do realizacji utopii? To najważniejsze pytania, które Katarzyna Boni zadaje i na które czytelnik powinien odpowiedzieć sobie sam.

W „Auroville” dostajemy, jak to u Boni, bardzo konkretną koncepcję literacką. Każdy rozdział jest osobnym bytem konstrukcyjnym, a wszystkie razem tworzą wyjątkową (choć pewnie nie dla każdego lekkostrawną) mozaikę. Nie ma tu zbędnych słów, a te które są, wydają się maksymalnie przemyślane, wyjątkowe.

Perełki

Długo by wymieniać. Przede wszystkim zaletą twórczości Boni jest otwartość na temat. Autorka sama przyznaje się do tego, że jechała do Auroville, by obnażyć słabość utopii, by udowodnić sobie samej, że to, co ludzie nazywają utopią, nieuchronnie prowadzi do takiego wypaczenia idei, że staje się ona niebezpieczna nawet dla jej wyznawców, staje się więc antyutopią. Ja też trochę z takim założeniem brałam się za lekturę tego reportażu. I proszę. Nie ma jednoznacznej oceny. Nie nam wyrokować, czyje życie jest wartościowsze, pełniejsze, czy lepsze dla świata. Łatwo nam wyśmiewać uduchowienie Dalekiego Wschodu i pomysły z kosmosu (urbanistyczna koncepcja Auroville jest zresztą d o s ł o w n i e z kosmosu), ale czy my żyjemy lepiej w naszych domach ze stali i betonu i z naszym przekonaniem co do własnej wielkości? Nie wiemy, bo nie mamy skali, do której można byłoby się odwołać. Ale warto o tym pomyśleć. Na przykład podczas lektury.

Jestem też zachwycona wrażliwością autorki na motywacje bohaterów, jej umiejętnością zadawania właściwych pytań lub przynajmniej nadstawiania uszu tam, gdzie znaleźć można informacje, które wzbogacą treść reportażu. I jeszcze ta szczerość. Jeśli coś ją zachwyca, to zachwyca, a jeśli architektoniczna perła miasta wydaje się być tylko pozłacaną pisanką – trudno, trzeba nazwać rzeczy po imieniu.

Język i konstrukcja, o których już wspominałam, także robią wrażenie. Może znalazło się kilka powtarzanych informacji, ale zawsze jakby po to, by połączyć puzzle, by stworzyć pełniejszy obraz, by go wyostrzyć. Boni jako pisarka jest też charakterystyczna. Możecie wyrwać okładki kolejnego jej reportażu, a z dużą dozą prawdopodobieństwa powiem, kto jest autorem tych zdań.

Wreszcie – bibliografia. Oprócz standardowego alfabetycznego spisu źródeł, znajdziemy tu także opis szczegółowy – rozdział po rozdziale – która informacja pochodzi z jakiego źródła. Błagam Was, reporterzy, redaktorzy, wydawnictwa – uczyńmy to normą! Wykreujmy nowy standard reporterskiej rzetelności.

Co bym zmieniła?

Fotografie! Tak bardzo brakowało mi tu zdjęć! Ja wiem, że to miasto z pogranicza jawy i snu, ale ono jednak istnieje. Oczywiście, istnieje także grafika Google, ale nie wierzę, że Boni nie sfotografowała niczego, że tych drobiazgowych opisów nie dałoby się wzbogacić ikonografią. Choć staram się również rozumieć (odmienną od moich pragnień) koncepcję wydawniczą.

Dla kogo tak, a kto powinien unikać?

Dla wszystkich tych, którzy przeczytali już „Ganbare!” i mają ochotę na więcej literackiego kunsztu, szczególnie, że włożono go w tak wdzięczny temat.

Zupełnie nie dla tych, którzy mają wyrobione (i negatywne!) zdanie na temat komun, dziwacznych pomysłów (szczególnie azjatyckich) na samorozwój i naprawianie świata.

Wydawnictwo Agora

Liczba stron: 482

Ocena: 5,5/6

Tania Książka świętuje 11. urodziny - Książki - POLTERGEISTPowyższa recenzja powstała we współpracy z księgarnią TaniaKsiazka.pl, tu kupicie nowości w dobrej cenie 🙂

Jeden komentarz

  • Qbuś pożera książki

    Może to kwestia ceny i jakości? W sensie, że dodanie zdjęć zadowalającej jakości znacząco zwiększyłoby koszt. Ale np. mogłaby autorka w ramach łączonej akcji postawić gdzieś w sieci galerię ze swoimi zdjęciami.